W tygodniu z Międzynarodowym Dniem Empatii (2 października) mam dla Was kilka cudownych opowieści o Nowym Życiu. Zaprosiłam
empatyczne mamy do podzielenia się ze mną i z Wami wydarzeniem, które na zawsze zmieniło ich Teraźniejszość i Przyszłość.
Wspomnienie Karoliny, mamy Klary.
Pozwoliła nam zjeść wigilijną kolację, ekscytować się prezentami i słodkim ociężałym bezruchem. Wróciliśmy do domu, kąpiel i spać. Zaplotłam warkocze. Wiedziałam, że przez najbliższe kilka dni włosy będą przeszkadzały….
Boże Narodzenie, pierwszy dzień świąt, budzimy się i ja już wiem. Nie musimy pakować torby, a tak straszyli, że trzeba ją będzie wołać, że trzeba będzie iść do szpitala. Zaczęło się, jestem taka szczęśliwa, nic mnie nie boli, tylko czuję intensywnie skurcze, nie są regularne ale ja wiem, że dziecko już jest gotowe. Tatuś mojej córeczki rozśmiesza mnie swoją skrupulatnością w notowaniu skurczy, jest tak miło, jemy śniadanie. Dzwonimy do naszej położnej…..
Ja wiedziałam, że Ty w święta zaczniesz rodzić… Za godzinę jest u nas. Biegnie umyć ręce i wyciąga trąbkę, przykłada do brzucha.
Jest tętno. Uff. Kładę się. Jezuuuu, jaki ból, badanie rozwarcia. 4 cm. Uff. Zostajemy w domu. Gawędzimy, pijemy herbatę, ja spaceruję, od czasu do czasu kucam, leniwa świąteczna atmosfera, nucę kolędy. Czuję się świetnie, przyjeżdża druga położna. Jakub krząta się w kuchni i gotuje rosół z karpia. Położne opowiadają o porodach, o zdrowym jedzeniu….. mam tyle im do przekazania ale powoli moja świadomość zaczyna zjeżdżać w dół ciała i tracę zainteresowanie rozmowami, idę do drugiego pokoju, chcę być sama…. W samotności zaczyna powoli, wraz ze skurczami, wydobywać się ze mnie głos, wydaje mi się że bardzo głośny, niepohamowany ale położne mówią: Jak potrzebujesz to krzycz głośniej….
Zaskakuje mnie ta potrzeba bycia samej, w ciszy. Patrzę na ogień w kominku, kucam opierając się o stół i czuję swoje ciało, intensywnie, doskonale, zadziwiam się, że takie mocne, zadziwiam się dlaczego otwieranie się ciała nazywa się skurcz…. Jest coraz intensywniej. Położne chcą sprawdzić. Tym razem się opieram i napinam, skurcze mimo intensywności nie są bólem, boli badanie. Jest 7 centymetrów, a pęcherz cały, wody nie poszły. 4 godziny od przyjazdu pierwszej położnej. Proponują wannę. Idziemy do łazienki, woda zmniejsza intensywność…. Tatuś mojej córeczki masuje kręgosłup, podtrzymuje, gładzi głowę. Sam wie co robić. Uczestniczy. Jest w porodzie, to jego też dotyczy.
Jesteśmy sami w łazience, szumi grzejnik, nawet mi nie przeszkadza, choć zwykle tak go nie lubię. Patrzymy sobie w oczy, nie wiem jak długo. Myślałam, że go nie będę chciała, myślałam, że chcę kobiet: przyjaciółek, matki, siostry ….trzymania za ręce, śpiewu. Okazało się, że to jego oczy są mi niezbędne do przyjścia tego procesu.
Woda stygnie, nie chcę wychodzić ale trzeba sprawdzić…. Idę do pokoju, zmęczyłam się w łazience, byliśmy tam 2 godziny. Ale jest już 9 centymetrów… Położne otwierają swoje torby, przebierają się, cieszą się, że tak pięknie wszystko idzie, przypominają, że między skurczami mam mocno odpoczywać bo lada moment zacznie się parcie. Zostajemy w łóżku, tutaj to będzie. Tutaj spotkamy się z naszą córeczką, nie w wannie. Dużo spraw w czasie tego porodu uległo zmianie - nie włączyłam muzyki, chciałam ciszy, nie zadzwoniłam do nikogo poza mamą - nie chciałam nikogo w to angażować, nie chciałam urodzić do wody… Mija godzina- nadal 9 cm. Patrzymy na siebie. Znowu badanie, obie sprawdzają. Wyję, boli. Boli bo już wiem, że one zdecydowały, mimo że nie powiedziały ani słowa. Każą wziąć torbę i jedziemy do szpitala. Torby nie ma. Nie chciałam iść do szpitala, nie przygotowałam się na szpital. Zaczynam walczyć, zaczyna mnie boleć, zaczynam płakać, gryźć się w język. Cała w sekundę jestem skurczona, zmarznięta, niepogodzona. Nie pomagają kojące słowa. Bywa. Nieprzewidywalne. Samo życie. Tatuś mojej córeczki szybko pod dyktando pakuje torbę, ja powstrzymuję parcie, które się pojawiło. Ostatni błysk nadziei, ostatnie badanie, może ruszyło i szyjka puściła.
Niestety, jest jeszcze trochę, nie przyj, nie przyj, oddychaj, zziajany pies……
Wsiadamy do samochodu. Już wiem, że jedziemy na cięcie. Pytam ile to trwa. Położna, które jedzie z nami próbuje pocieszać.
Dostaniesz oksytocynę, przebiją pęcherz, będą monitorować tętno i raz dwa urodzisz i zaraz wrócimy do domu. Pewnie lotosowo się nie uda ale wszystko się ułoży. Słucham ale nie wierzę, widzę jak szybko jedziemy, jak pusto na ulicach, późny wieczór, Boże Narodzenie, pierwszy dzień świąt. Skurcz za skurczem bez przerwy.
Wchodzimy na izbę. Chyba obudziliśmy położną. Jest zabawnie, pani odpytuje mnie z imion, nazwiska a ja co minutę hyc pod biurko w kucki….. mówię, że mam parte i co mam z tym fantem zrobić…, a pani w fartuchu, że papiery, ja że parte, ona że papiery i że widziała takie parte bez rozwarcia, no to mówię, że mam 9 cm…. ona kapituluje i mówi dobra, zbadam panią, bada i nagle papiery nie mają znaczenia, wózek i jedziemy szybko na oddział, pierwsze minuty unieruchomienia w wózku , w windzie - boli. Na oddziale patrzą jak na wariatkę, opieprzają za pomysł porodu w domu, w dwudziestym pierwszym wieku, tatuś córeczki broni. Każą się położyć na stole, przypinają ktg,wbijają wenflon, coś wstrzykują, tatuś protestuje pyta co to - nikt nic nie mówi, już jestem numerem w systemie medycznym, wdrażają procedurę - przez chwilę nie czuję się człowiekiem tylko skomplikowaną rodzącą. Tlen pachnie mentolem- co za ohyda, ale godzę się, mówią magiczne – to dla dziecka. Wytrych ale im wierzę, nie mam wyjścia, próbuję dyskutować, bronić, tracę niepotrzebnie energię. Przychodzi lekarka, przebija pęcherz, ciepłe wody chlustają na nogi - czyste- zdziwienie, bo jesteśmy dużo po terminie…Wsłuchuję się w szybki stukot urządzenia ktg, dziwnie zwalnia… Jeszcze jeden lekarz…
Cięcie, już nie czekamy.
Błagam, nie odchodź, nie zostawiaj mnie, nie pójdę tam sama, musisz przy nas być, nie dam rady sama… Bądź.
Procedura dopuszcza tatę w narodzinach przez cc. Poddałam się, zgodziłam. Idę na salę, siadam na stole, anestezjolog gładko wbija mi igłę w kręgosłup, kładę się. Przychodzi Jakub w zielonym stroju jakiegoś lekarza. Jaki on śliczny, myślę. Staje jak anioł stróż u mojej głowy.
Dziewczynka. Idź do niej, trzymaj za piętę, za cokolwiek. Dotykaj ją. Idź.
Poszedł. Te minuty są ich. Oni się witają pierwsi. Ojciec. Córka.
Mrugam, widzę tęcze. Łzy wpływają do uszu. Z tęczy wyłania się Jakub, w zielonej serwetce trzyma Klarę. Taką maleńką, czarną łepetynkę. Kładzie mi ją na twarzy. Jest tak miękka, tak jak nic wcześniej. Tak mnie ślini, słyszę jak mlaska. Wiem czego chce, a ja nie mogę Jej tego dać. Jakub ją przytula. Widzę jak pełznie po zielonej koszuli. Dzielna dziewczyna. Akrobatka. Patrzę na nich. Czuję coś czego, nie czułam nigdy wcześniej.
Poszedł. Te minuty są ich. Oni się witają pierwsi. Ojciec. Córka.
Mrugam, widzę tęcze. Łzy wpływają do uszu. Z tęczy wyłania się Jakub, w zielonej serwetce trzyma Klarę. Taką maleńką, czarną łepetynkę. Kładzie mi ją na twarzy. Jest tak miękka, tak jak nic wcześniej. Tak mnie ślini, słyszę jak mlaska. Wiem czego chce, a ja nie mogę Jej tego dać. Jakub ją przytula. Widzę jak pełznie po zielonej koszuli. Dzielna dziewczyna. Akrobatka. Patrzę na nich. Czuję coś czego, nie czułam nigdy wcześniej.
Jedziemy na salę pooperacyjną. Zostawiają nas na chwilę. Jesteśmy w trójkę. Jestem zdziwiona, że Ona tak bardzo jest, że jest taka rzeczywista, taka wyraźna, piękna, moja, nasza. Że się porusza miękko. Że ma tak jasne paluszki i długie paznokcie i wyciamkany kciuk. Stęka cichuteńko.
Je. Skąd wie? Skąd ja wiem jak ją trzymać? Wiem. Nie mówimy nic. Jesteśmy.
Co jest w tym worku?
Placenta.
Dali?
Kazałem zapakować.
Co jest w tym worku?
Placenta.
Dali?
Kazałem zapakować.
Zaimponował mi. Ja myślałam tylko o tym jak zawiodłam. Przychodzi moja położna. Podziwia dziewczynkę, pyta ją co wykombinowała, dlaczego jej się zachciało fikołków, obrotów… nie wiemy. To tajemnica na razie.
Przychodzą szpitalne, jest po północy Państwo musicie iść, odwozimy panią na salę.
Nie. Nie. Jeszcze nie jestem gotowa. Jeszcze chce być z Klarą, z Jakubem. Z nimi. Potrzebuję tego nowego razem. Tym się pożywić po wysiłku. To jest moje lekarstwo na rozczarowanie.
Nie. Nie. Jeszcze nie jestem gotowa. Jeszcze chce być z Klarą, z Jakubem. Z nimi. Potrzebuję tego nowego razem. Tym się pożywić po wysiłku. To jest moje lekarstwo na rozczarowanie.
Zabieramy dziecko.
Nie oddali jej do rana. Zostawili mnie na sali z innymi kobietami, z innymi dziećmi. Powiedziały- dzwonić tylko w pilnych sprawach, są święta. Nie powiedzieli, że jak przestaje działać znieczulenie to tak strasznie boli, ruszyć nie można bo dziura w kręgosłupie, płyn się może wysączyć, bez ruchu…. 12 godzin. Ale, że krew się intensywnie wysącza to nie powiedzieli. Która sprawa jest pilna?
Nie umiem zasnąć. Skurcze są dużo bardziej bolesne niż porodowe, a każdy przecięty wpół. Nie byłam przygotowana na to. Nie chciałam do szpitala. Jak można sobie tego życzyć. Cięcia.
Takie rozczarowanie. Tak bardzo ją zawiodłam. Każda myśl mnie kaleczy. Klara, sama, w przezroczystej rynience, ubrana w obce ciuszki, obcymi rękami, wytarta, owinięta w kocyk. Popadam w taką rozpacz jak nigdy. Ostatkiem sił łapię się w garść żeby nie spaść w tą przepaść. To mnie najwięcej kosztowało, to był największy wysiłek w całym porodzie. Zawrócić w momencie staczania się na dno gdzie wszystkie moje zmory….