Nie umiem tak się bawić. Nie umiem tak szaleć. Nawet naśladować eM nie umiem. Jest coś niesamowitego w ich wspólnej zabawie (pisałam o tym tutaj). Bardziej to czuję, niż rozumiem. Kiedy bawią się jest między nimi taka więź, której zerwać nie sposób. Nawet, gdy pojawiają się łzy, bo "sama to chciałam zrobić", tupot małych stóp, bo "ja chciałam położyć tutaj swoją poduszkę", to więź ani drgnie.
Patrzę na nich zatopionych w zabawie i wciąż nadziwić się nie mogę, jak im te wspólne szaleństwa służą. Mam wrażenie, że nie tylko Zo na nich korzysta.
Zabawa daje im wolność. Oboje są blisko swoich potrzeb. Odkrywają nie tylko siebie nawzajem, ale i samego/samą siebie. Zo sprawdza, co już potrafi. eM, co jeszcze potrafi :) Eh... po prostu im zazdroszczę. Zazdroszczę im tej bliskości, którą daje wspólna zabawa, nie ta zadaniowa, lecz ta oparta na wygłupach. Wiem, że to wtedy są naprawdę blisko siebie tworząc mocną wieź, empatyczną relację, w której czują się bezpiecznie. Bawią się i jakby przy okazji zostają zaspokojone podstawowe potrzeby Zo, i niektóre potrzeby eM. Bawią się i wybuchające emocje nikogo nie krzywdzą, co więcej często leczą.
Jest jeszcze coś. eM ma wrodzoną zdolność robienia z siebie "głupka" w czasie zabawy, co wywołuje salwy śmiechu. Zo się śmieje powtarzając: "jeszcze raz, zrób tak jeszcze raz", a eM gdacze, potyka się, przekręca zdania, myli imię Zo i chichot mojej córki jest coraz głośniej i głośniej...