Spowiedź
Przyznam
się, że to nie jest moje pierwsze małżeństwo. Nie jest to też
moje pierwsze doświadczenie rodzicielskie.
Niestety we
wcześniejsze moje przeżycia wpleciona jest silna trauma, mroczna,
smakująca bezdenną porażką, głębokimi ranami, smutkiem i
samotnością. Smakująca odebranym dzieckiem. Jednak to, co
obecnie przeżywam jest tak wyjątkowe, że chciałbym brać udział w
każdym konkursie, w każdym forum, mediach, dyskusjach, panelach,
spotkaniach, wszędzie gdzie mówi się o macierzyństwie, o matkach
naszych dzieci. Chciałbym, bo z każdym dniem wzbierająca w moim
sercu miłość do żony, podziw dla jej siły, potrzebują ujścia.
Ja tego potrzebuję. Moje życie tego potrzebuje.
Ciąża
była szlachetna. Połóg był spaprany przez panią od porodów. Ale
syn urodził się i to było najważniejsze. Niecałe
dwa lata później urodziła się córka.
Połogi,
kamienne piersi i ich rozpaczliwe masowanie, okłady z liści
kapusty, nocne karmienia, wspólne czuwanie przy chorobach dzieci,
dbanie o mnie, o dom, rozważania na temat obiadu, czy przyszłości
dzieci, praca…
Moja ukochana żona przez
życie przechodzi z wdziękiem i siłą jakiej mi brak. Pomagam jej i staram się
zawsze wypełniać to, co do mnie należy. Jednak ja mam łatwiej.
Nie muszę myśleć o miliardzie drobiazgów. Ja nie przygotowuję
ciuchów na następny dzień do przedszkola, nie muszę pamiętać,
żeby kupić urodzinowe słodycze do poczęstunku w przedszkolnej
grupie. Ja nie muszę pamiętać, żeby porozmawiać dokładnie z
opiekunką jak minął dzieciom dzień, nie muszę układać planu,
co będzie dziś do jedzenia, a co jutro, nie muszę pamiętać, że
dzieci wyrosły z ciuchów, a tym bardziej z jakich wyrosły, a jakie
jeszcze są dobre, ani buty, ani czapki. Nie muszę organizować
urodzin, ani pamiętać o kupieniu prezentów dla dzieciaków, na
których urodziny nasze dzieci zostały zaproszone. Nie muszę
pamiętać o mnóstwie rzeczy. Mogę i staram się, ale nie muszę.
Moja żona jest
kobietą piękną w tych matczynych tańcach z kalendarzem. Ma
cudowną umiejętność bycia mamą w niesamowicie prawdziwym stylu,
tak bardzo, że patrzę na nią czasem z wielkim podziwem i
uwielbieniem, aż potrafi fuknąć na mnie i skomentować „nie gap
się tak, kochanie, bo mnie peszysz”.
Moja żona jest także
człowiekiem zmęczonym. Oprócz niemiłych momentów, które
trafiają się jej w miarę regularnie, kiedy jej cierpliwość
wygląda jak Reduta Ordona otoczona szeregami irytującego żołdactwa,
wkurzającego wszędobylskiego kurzu, doprowadzającymi do furii
hukami artylerii, oprócz tych przewidzianych boskim prawem chwil,
ona ma jeszcze tysiące innych ciężarków przyczepionych ostrymi
zadziorami do nerwów jej pracowitego, seksownego ciała.
Mamy w domu mnóstwo
filmów. Lubimy je oglądać. Między innymi mamy film „Bez mojej
zgody”, którego nie mogliśmy obejrzeć, bo opowiada historię
dziecka, które okazuje się chore na białaczkę… Dalej nie
dajemy rady przebrnąć. To za silne, za osobiste. Za blisko
serc.
Moja żona każe mi to wyłączyć. A dzięki temu, że
nauczyła mnie, rozbudziła we mnie i spotęgowała uczucia
rodzicielskie poprzez to, że wiązała mnie z pracami domowymi przy
dzieciach, nie folgowała mi, uczyła jak mam być tatą, opiekunem,
nauczyła przewijania, karmienia, mycia, pielęgnowania, ubierania i
troszczenia się o dzieci na mnóstwo sposobów, dzięki tym
męczącym pracom stałem się prawdziwszym tatą. Więcej rozumiem,
więcej odczuwam. To jest też jej zasługa, jej ciężka praca.
Ta
wspaniała kobieta jest przecudowną matką. Mam tego pełną
świadomość i czasem, kiedy nadchodzi noc, siedzę samotnie
słuchając piosenki, którą kiedyś przypadkiem zupełnie
znalazłem. Jest to „A te” włoskiego piosenkarza
Jovanotti.
...
Dla ciebie, która jesteś moja wielką
miłością
I moja miłością wielka
Dla ciebie, co wzięłaś
moje życie
I uczyniłaś z niego tak wiele
Dla ciebie bo
nadałaś czasowi sens
Bez mierzenia go
Dla ciebie, która
jesteś moja wielką miłością
I moja miłością wielka
Dla
ciebie, którą ja
Widziałem jak płakałaś w mojej dłoni
Tak
krucha, że mogłem cie zabić
Lekko cie ściskając
Później
widziałem jak z siłą samolotu
Wzięłaś w garść twe
życie
I ocaliłaś je
Dla ciebie, która nauczyłaś mnie
śnic
Oraz sztuki przygody
Dla ciebie, która wierzysz w
odwagę
Ale także w strach
Dla ciebie, która jesteś
najlepsza rzeczą
Która mogła mi się przytrafić
Dla
ciebie, która zmieniasz się co dnia
A zostajesz wciąż taka
sama
Dla ciebie, która jesteś
Po prostu jesteś
Istotą
moich dni
Istotą moich snów
….
Dla ciebie, która
jesteś
Dokładnie jesteś
Towarzyszką mojego życia
Istota
moich snów...
Słucham
tej piosenki tak, jakbym słuchał mojego serca, gdyby serce umiało
mówić. Za ścianą oddycha śpiąca żona, w dziecięcym pokoju
równie senna, szeleszcząca leniwie cisza zdobią półmrok mojej
samotności.
A czasem piszę różne rzeczy, tak jak dziś. Oni
też śpią. To takie chwile, kiedy domowy, nocny bezruch staje się
punktem widokowym na moje życie. Stoję oparty o barierkę,
przyglądam się wspaniałemu krajobrazowi, w którym dynamiczne,
rozległe, alpejskie zręby gór to nasze dzieci, ubrane w soczystą
zieleń wiosny, a na błękicie marzeń widzę moją żonę,
rozgrzewającą świat samą obecnością, rozświetlającą i
karmiącą energią te wspaniałe górskie łańcuchy.
Tak
to widzę.
Patetyczna,
ckliwa, przesłodzona głupotka.
Głupotka,
w której nie widać codziennych zwykłych chwil.
A
jednak w tej głupotce zawiera się całe szczęście życia trojga
ludzi – mojego i naszych dzieci.
Być
może dlatego, że kiedyś odebrano mi dziecko, po długim
szczęśliwym okresie samotnego opiekowania się wyrwano mi córkę z
życia razem ze sporym kawałem serca, być może dlatego dziś
uwielbiam smakować taką właśnie głupotkę. Zwykłą, codzienną,
naturalną oczywistość, którą jest miłość do matki moich
dzieci.
Paweł Wilk aka
ExSilentio