23.2.13

Oczami mężczyzny (4)


Jak powstaje nowy świat
(fragment bloga, wrzesień 2007)
     Najpierw nerwy. Po ujechaniu trzystu metrów od domu silnik chrobocze i bach! Auto zdycha. Drugie pożyczyłem bratu. Dzwonię, wrzeszczę „laruuuum!”, piana na pysku. Taki podminowany, że cud, że o żonie nie zapomniałem, a tu jeszcze auto trach! Pech.
     Czekam na brata i roznosi mnie, a żoneczka klepie mnie delikatnie, targana od czasu do czasu skurczami, ale nie tymi na maksa, tymi lekko średnimi, i mówi:
- Kochanie nie denerwuj się. Bo jak ty się denerwujesz to i ja, a to przyspiesza całą akcję.
Ot, masz babo placek. 
       Liczę do dziesięciu, od dziesięciu do jednego, od zera do dwustu, patrzę w horyzont i mój mózg przyjmuje pozycję lotosu, wdycham głęboko, zamykam oczy, wyobrażam sobie spokój i gotuję się dalej, ale z zewnątrz już się uśmiecham (mięśnie napinające ten grymas trzeszczą z wysiłku) i cedzę przez zęby;
- Spookoo, ja już jestem spokojny przecież. O, motylek leci, patrz jaki ładny.
Sru! szturchaniec od żony
- Dobra, dobra. Widzę ze się gotujesz.
No, ale ciśnienie jakoś spada.

     Jedziemy do szpitala. Tam jeszcze trzeba przejść Misterium Recepcji (...) I tu nagle, jak Alicja włażąca przez ramę lustra, trafiamy do innego świata, świata życzliwości, sympatii, żarcików, uśmiechów. Naprawdę!  No dobra.
         Idziemy do hangaru przedstartowego. KTG słuchają, Ania posikuje, ja czekam i staram się liczyć stoperem jej skurcze. Nie da się, kurna, no nie da się! Jak zaczynam na koniec jednego to ona tak dzielnie walczy, że nie zauważam kiedy drugi się zaczyna, a jak ona informuje kiedy się skończył i kiedy się zaczął to ja zapominam zapamiętać czas. Oczywiście stoper śmiga ale od kiedy?! Jezuuu?!!! Ile minut od skurczu??!
       Najpierw podaję pielęgniarce, że trzy minuty potem przepraszam i podaję że cztery i już sam nie wiem… może w sumie trzy i cztery znaczy siedem?!
Pot na czole, panika. Pielęgniarka uśmiecha się i mówi:
- jest super, tak ma być. 
Ale jak?!! Co trzy czy co siedem?!
Dobra.
        Lecimy do porodów rodzinnych. Pokoik relaksacyjny dla nas (bardziej dla mnie) kanapa, wanna do porodu. do wyboru. Nawet jakaś piłka w kącie, chyba dla ojca który dostaje pierdolca właśnie, żeby se poskakał i się odprężył.
         Ale potem to wszystko znika. Zaczynają się parcia. Silne. Irytacja, lekkie znużenie, zmęczenie.
Silniejsze, szukanie dobrej pozycji (nie ma takiej!) Już nie żartujemy. Maleńka koncentruje się na odpoczynku między, a ja ją podziwiam wspieram obecnością trzymam za ręce.
          Potem przychodzą te właściwe. Kosmos. Na dnie oka żony zdziwienie, że jeszcze może być boleśniej. I przyjmuje to dzielnie.
         Idziemy do sali z tym samolotem, na badanie i już szykowanie się. Skurcze osiągają siłę tornada F5. Ania jest kapitalnie dzielna, ale już się męczy. Oddychamy razem, gniecie moje palce, gryzie ten kombinezon, dzięki bogu że jednorazowy, który mam na sobie. Ciągnie mnie za włosy (na szczęście te na głowie)  całuje mnie w chwili spokoju, mówi że kocha, uśmiecha się. Ja mówi:
- spoko, możesz dać mi w ryj, nie krępuj się, podobno może przynieść ulgę.
 Ona mnie głaszcze po policzku. Ja po prostu nie mogę. W środku ryczę.
           I parcia zaczynają się. I to wcześniejsze tornado F5 okazuje się zefirkiem. Ja już trzy razy połykam łzy i mówię, że jest dzielna, że ją kocham z siłą miliona bomb wodorowych szepczę jej, a głośno:
- Oddychaj, spokojnie, dłuuuugi oddech. teraz przyj! Szybko oddechy uh uh uh uh wdeeech! przyyyyj!
         Główka już widoczna przyj! Dodatkowe powietrze!
- Nie dam rady. Nie mogę.
- Możesz kochana, jesteś wspaniała ale pomarudzimy potem, teraz oddychaj nic nie mów spokojnie.
uh uh uh przyyyyj!
Szloch.
- Nie dam rady!
- Dasz kochana. Jesteś wspaniała. Kocham cię. Kocham.      Całuję jej słone od potu usta.
I końcówka.
- Kochanie to walka, musisz ją wygrać!
Wychodzi głowa, dodatkowe pchnięcie, korpus, ciałko.
Łzy w oczach.
Trzykrotnie połykałem łzy, płakałem, ale tak po cichu.
Taka dzielna. Moja żona.
Tyle wysiłku, taki kolosalny czyn.
Jest moim światłem.
W czasie tego wszystkiego widziałem jej piękną twarz. Patrzyłem na jej wysiłek i parłem razem z nią i dyszałem i pochylałem jej głowę.
      Mikołaj zmarszczony, fioletowo siny, mokry, żywy, oddychający cudowny nieprawdopodobny. Kosmos. I moja żona, jej twarz, jakby rozkwitła, wygląda jak gdyby przez płatki kwiatu zaczęło przebijać słońce.
     Zmęczona pada, oddycha ciężko, oczy przymknięte. Mikołaj leży na brzuchu, my płaczemy. Niewiarygodne.
Niewiarygodne.

Paweł

3 komentarze:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.